Strona Główna
Jacky Jane
Jacek Kaczmarski tabulatura
Jacek Szlak
Jak leczyć nosiciela salmonelli
Jak napisać e mail
Jack Reed
Jagódka Marek
jacht mieczowo balastowy
Jacek Baj
Jacek Radziński
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ciotolubka.keep.pl

  • Widzisz wypowiedzi wyszukane dla zapytania: Jak namalowac złoto





    Temat: pewnie mnie zlinczujecie
    Rozumiem Cię, Matiza, doskonale. Jak na razie nie masz kłopotów związanych z
    istnieniem tego dziecka. Wcale nie uważam takiego podejścia za egoizm. To jest
    po prostu ludzkie. Nie chcemy mieć do czynienia z zaszłościami z "byłego
    życia" naszych partnerów. Najchętniej w ogóle zapomnielibyśmy, że takie życie
    istniało przed nami. Chcemy być tymi pierwszymi i wszystko przeżywać po raz
    pierwszy (trochę prawdy było w poście carrie_b)
    Ale...
    nie będę moralizować choć zgadzam się z większością ocen tu wypowiedzianych
    dot. Twojego partnera.
    Chcę tylko napisać, że choćbyś nie wiem jak chciała lub nie chciała to jednak
    to dziecko istnieje. I gdzieś tam sobie żyje. Również w świadomości Twoich
    teściów oraz całej rodziny Twojego męża. Znam taką historię z życia: młode
    małżeństwo. On "po przejściach". Z pierwszego związku miał małą córkę, której
    nie widywał. Alimenty płacił. Ale po jakimś czasie okazało się, że żona nie
    może mieć dzieci. Leczyła się kilka lat a on przez ten czas powoli zaczynał
    sobie przypominać, że gdzieś jest jego córka... Niemałą zasługę w
    tym "przypominaniu" mieli jego rodzice. W końcu małżeństwo się rozpadło.
    Rozeszli się. Nikt nie jest teraz szczęśliwy - ani on ani jego druga żona ani
    córka ani jej mama. Z tych klocków nie da się już niczego poskładać. Już jest
    za późno...
    Myślę, że właśnie dlatego, że druga żona od początku nie mogła zaakceptować
    istnienia tamtego dziecka. Jemu po jakimś czasie zrobiło się wstyd, że tak
    potraktował swoją córkę ale nie miał w kim znaleźć oparcia bo żona absolutnie
    nie brała pod uwagę możliwości zmiany stosunku do jego przeszłości. Jego
    rodzice chcieli być dziadkami - w końcu mieli wnuczkę i chcieli ją poznać.
    To wszystko bardzo skomplikowane...

    Myślę, że powinnaś zacząć od tego, żeby Twoja rodzina dowiedziała się o tym,
    że Twoj partner (mąż?) ma dziecko z poprzedniego związku. Jeżeli dowiedzą się
    tego od kogoś innego to będziesz miała kolejny problem. A przecież to dziecko
    nie zniknie nagle jak sen jaki złoty... Będzie zawsze. I zawsze będziesz czuć
    jego obecność. Z czasem może zacząć Was dzielić...

    Ja sobie wciąż powtarzam, że Ola była przede mną. I że Ona będzie zawsze córką
    mojego męża. A ja jestem "tylko" jego żoną. I mogę przestać być. Nie
    postawiłabym nigdy męża przed alternatywą: albo ona albo ja. Nie dlatego, że
    taka szlachetna jestem. Ale dlatego, że nie jestem pewna jego wyboru...
    Więcej: mam wrażenie, że nie byłby dla mnie korzystny... I tak powinno być.
    Zrozumiałam to jeszcze bardziej od czasu jak mam Patyka.
    Życzę Ci siły i mądrości.
    Pozdrawiam






    Temat: Być może większość już zapomniała...
    obydwie macie sporo racji - i to mnie przeraza.

    1) taka "artmetyke dnia" to ja rozpisywalem juz sobie wiele razy. byly rozmowy,
    byly prosby, byly klotnie, byly ustalenia. i co z tego? wytrzymywalo 3 dni - 3
    tygodnie. "my nie jestesmy automaty, ktore beda zawsze stosowaly sie do
    zaprogramowania". a ja nie jestem cerberem, ktory codziennie bedzie sprawdzal
    czy wszystko w porzadku.

    2) sprzedac i wyjechac - hmm. moja praca to rowniez moje hobby. nie narzekam.
    tak jest teraz i tak bylo duzo wczesniej zanim "wstapilem w zwiazki". nie bardzo
    widze sie w doli dobrowolnie "wyrabiajacego oscypki". nawet jezeli by cos
    takiego nastapilo, bylby codzienny zal, ze znowu to co lubie musialem zostawic w
    imie ..... czego.

    3) "no beda dyskusje, klótnie, placz itp - normalna zyciowa sprawa." - tylko o
    jednej rzeczy zapominasz albo nie uwzgledniasz. facet to zwierze czynu a nie
    slow. w kazdej dyskusji przegrywalem zalany potokiem slow i logicznego
    bezargumencia. jak dlugo mozna? rezygnujesz (znaczy slaby, robmy dalej swoje)
    albo walisz (cham i brutal, ktoremu nie zalezy na rodzinie).

    4) "nie podejmujac decyzji - tez ja podejmujesz poprzez zaniechanie" - swieta
    racja. wiec co? jak nie beda chcieli zaakceptowac moich "praw czasu i
    przestrzeni" to "zegnaj gienia, swiat sie zmienia". tez mozna. mozliwe, ze tu
    wygrywaja, bo wiedza, ze mnie na nich (za bardzo ?) zalezy.

    5) warunki materialne - fakt sam daje d..., jestem jezeli chodzi o codzienne
    warunki zyciowe bardzo wygodny i niechetnie je sobie bym pogorszyl. no coz,
    zlota klatka. a czasami ofiary trzeba ponosic. przyznaje sie i chyle glowe.

    od jakiegos czasu dochodze faktycznie do wniosu, ze winna lezy tylko po mojej
    stronie.
    za bardzo wierze ludziom i za bardzo bylem przekonany, ze malzenstwo polega na
    partnerstwie dwojga ludzi. moze trafilem zle, moze jest tak rowniez w wielu
    innych zwiazkach. w kazdym badz razie liczylem na zachowanie umow i wewnetrzna
    uczciwosc a nie na przepychanki i spychotechnike. faktem rowniez jest, ze nie
    jest za bardzo odporny na szantaz emocjonaly. tutaj przegrywam jeszcze przed
    wyscigiem.






    Temat: Ojciec czy Ojczym???...
    nooleczka napisała:

    > No tak. Jest to jakby oczywista sprawa. Tylko dlaczego mąż sanny zaczął te
    > zasady zmieniać dopiero po roku wspólnego mieszkania i dlaczego w tak
    > drastyczny dla małego sposób?

    No tego to ja nie wiem - dlaczego akurat teraz? może na początku zachowanie
    małego nie doskwierało mu aż tak mocno? u mnie tak właśnie było, najpierw mąż
    przymykał oczy, potem zaczął zwracać uwagę, potem coraz bardziej irytował go
    brak progresu (tzn. tłumaczył i prosił, a ona i tak po swojemu robi/nie robi).
    No i co do drastyczności - hmmm, ludzie są rózni, mój mąż na córkę głosu nie
    podniósł, mi się zdarza drzeć na całe gardło, skoro "po dobroci" nie dociera...
    nie chlubię się tym, ale też nie uważam się za szczególnie wyrodną matkę... nie
    jestem aniołem w stosunku do swojego dziecka, więc siłą rzeczy nie oczekuję
    też, że ktoś obcy będzie jeszcze lepszy ode mnie...

    O ile ja, Ty i wszyscy dorośli ludzie mogą tę
    > zacytowaną "złotą myśl" zrozumieć, o tyle sześciolatkowi trudno zrozumieć,
    > dlaczego Pan Dobry Ojczym nagle po roku czasu przedzierzgnął się niczym
    > kameleon w Pana Złego Ojczyma i ni stąd ni zowąd wprowadził rządy twardej
    ręki.

    Zgoda - dlatego napisałam, że błędem jest wprowadzanie rewolucji, na zmiany
    trzeba czasu i powinny być stopniowe. Ale trzeba sobie tez uświadomić, że
    zmiany są nieuchronne i nie ma na nie dobrego momentu. Albo jest za wcześnie,
    albo za późno! z moich doświadczeń - znajome dziecko na takie "stopniowe"
    zmiany reagowało tak, że wszystko to, co mu na rękę nie było (prośba o
    posprzątanie zabawek, o nie hałasowanie, o cokolwiek zresztą) było puszczane
    mimo uszu i kompletnie ignorowane - przy braku reakcji rodzica, albo
    reakcji "osłonewej" typu "daj spokój, to jeszcze dziecko". I z czasem reakcja
    drugiej strony zaczęła być nerwowa...

    Nie wiem nadal co o tych wymaganiach sądzi Sanna, czego one konkretnie dotyczą,
    czy faktycznie są nieuzasadnione? Co do mojego męża, to wiem, że zasadniczo ma
    w swoich uwagach rację, natomiast nie akceptuję formy, i nad tym pracujemy...



    Temat: Karta Klubowa do nabycia w Karawanseraju
    Karta Klubowa do nabycia w Karawanseraju
    KKK= Karta Klubowa Karawanseraju

    Mam przyjemność zaproponować wszystkim naszym stałym klientom specjalne karty
    klubowe upoważniające do różnych zniżek i rabatów w Karawanseraju.
    Karta Klubu Karawanseraj jest imienna i narazie funkcjonuje na terenie Polski
    i Egiptu. Nabyć można ją w Karawanseraju -ul.Konarskiego 87 w Warszawie- za
    20PLN lub za symboliczną złotówkę na II Zlocie Forumowiczów 23.10.
    Posiadacz karty zdobywa punkty za zakupy w Sirocco.TUR :
    -1 punkt za każdą wykupioną wycieczkę= 1% rabatu na następne wyjazdy, których
    sam jest zamawiającym i uczestnikiem jednocześnie.
    Karta Klubu upoważnia właściciela do 15% zniżek w Karawanseraju- zakupy w
    sklepiku- szisze, akcesoria, hidżaby, nikapy, abaje, książki,
    kasety...również konsumpcja, herbatki- karkade, saharyjska, beduińska, nawet
    noclegi...oprócz prasy z Ruchu (do nabycia u nas za 1.95PLN I część
    wydawnictwa o Egipcie z repliką złotej maski Tutenchamona + schemat Pitramidy
    Cheopsa. "Egipt- bogowie i faraonowie" obejmuje 48 numerów o dziejach tego
    niezwykłego kraju, jego władcach, bogach, kulturze i ukazuje się co dwa
    tygodnia. Wszyscy, którzy zakupią 2 wycieczki w Sirocco.TUR do końca roku
    otrzymają w prezencie prenumeratę 12 numerów lub bezpłatny nocleg w
    Karawanseraju).
    -1-8% zniżek na wycieczki z Sirocco.TUR zgodnie ze zgromadzonymi punktami za
    wykupione wcześniej wyjazdy
    -5% rabatu na wszystkie wycieczki organizowane na terenie Egiptu przez BP
    Saidtravel ze strony www.tiger-diving.com (np. Kair, Luksor, Giftun,
    nurkowanie...)po okazaniu KKK w Hurghadzie.
    Regulamin KKK dostępny jest w Karawanseraju- ul.Konarskiego 87, 01-355
    Warszawa, tel. 22/ 6653859
    Mozliwość sprzedaży wysyłkowej!




    Temat: Dubajskie plaze, dubajskie noce...
    No właśnie. Najbardziej z tej opowieści (bez urazy) podobało mi się "trzeba to
    zobaczyć na własne oczy, nie da się tego opisać". To prawda. Istnieją miliardy
    niuansów i rzeczy o których zwykły turysta odwiedzający raz (czy dwa razy) w
    życiu Emiraty, nigdy się nie dowie. A to, co widzi na folderach, to tylko część
    bajki.
    Jest też inna strona raju. Nie mniej fascynująca.
    Piszesz o dyskotekach do 3 w nocy. To tylko część prawdy. Prawdy dla turysty
    niezorientowanego w miejscu. Otóż dyskoteki trwają tam całe noce, ale wiedzą o
    tym tylko Emiratczycy i tylko oni mogą Cię tam zaprowadzić. Oczywiście pod
    warunkiem, że dostąpi się zaszczytu zostania ich przyjacielem. A przyjaciel to
    słowo u nich naprawdę ważne. Żaden turysta nigdy w życiu nie dowie się, że
    takie miejsca istnieją. A są to naprawdę najciekawsze przeżycia.
    Piszesz o konkursach z niewyobrażalnymi nagrodami. Wszystko prawda. Ale takie
    kaonkursy to żaden wybuch.Organizuje się je co tydzień, a nawet dwa razy w
    tygodniu! Nagrody przechodzą ludzkie granice, od 20 kg! szczerego złota, po
    najnowsze modele terenowców, na wycieczkach dookoła świata skończywszy! I takie
    konkursy są na porządku dziennym w co drugim supermarkecie!!!
    Oprócz Hindusów najczęściej spotykaną nacją w Emiratach są Filipińczycy (nie
    wiem czy nawet nie jest ich więcej). Też mają ciężko. Filipiny nie są
    najszcześliwszym miejscem na ziemi. Rodziny są wielodzietne, a co
    zapobiegliwszym, którym udaje się zaczepić w Dubaju lub Abu Dhabi, siedzą
    całymi latami i ciułają grosz do grosza wysyłając co miesiąc w kopercie do domu.
    Ale nie narzekają. Są szczęśliwi. Szczęśliwi, że tak kosmicznie bogaty
    kraj ich przyjął i otworzył szansę na lepsze życie. Ich i ich rodzin. A szejk
    nie zamyka przed nimi bram.
    To, że w każdym emiracie są inne prawa, to nie do końca prawda. Zakaz
    spozywania alkoholu występuje też w Abu Dhabi, która jest stolicą UAE.
    Emiratczycy radzą sobie jednak znakomicie (czytaj: prohibicja dla turysty ;)
    Prawa są raczej takie same wszędzie, co innego w Saudi Arabia, choć nieznacznie
    i tam coś zaczyna się zmieniać. Istnieją surowe zasady w całych Emiratach co do
    kąpieli, co do prawa jazdy, co do ubioru turystów. Nie zapominajmy, że
    amerykanizacja amerykanizacją, jest to jednak serce muzułmanskiej tradycji i
    kultury.
    Pozdrawiam!




    Temat: Izrael i sąsiedzi (bliżsi i dalsi)
    Starożytna synagoga nad jeziorem Genezaret
    Starożytna synagoga nad jeziorem Genezaret

    Odkryto starożytną synagogę nad Jeziorem Tyberiadzkim (Genezaret) z
    czasów Chrystusa, a w niej rzadkie wyobrażenie menory -
    poinformowali w piątek izraelscy archeolodzy. Budowla o powierzchni
    120 m kw. otoczona była kolumnami, z mozaikami we wzór geometryczny
    na podłodze. Wewnątrz przy ścianach pokrytych kolorowymi freskami
    stały kamienne ławy. Ruiny pochodzą z okresu 50 r. p.n.e. - 100 r.
    n.e.

    Nowo odkryta synagoga znajduje się w miejscu starożytnej Magdali, z
    której miała pochodzić biblijna Maria Magdalena (Maria z Magdali),
    na północno-zachodnim brzegu Jeziora Tyberiadzkiego.

    "Niewykluczone, że w synagodze tej nauczał Jezus, Magdala w Galilei
    była ważnym żydowskim miastem w tej epoce" - powiedziała kierująca
    wykopaliskami Dina Abshalom-Gorni.

    Jest to siódma z odkrytych synagog z czasów II Świątyni
    Jerozolimskiej (wzniesionej po powrocie Żydów z niewoli babilońskiej
    w VI w. p.n.e.).

    W synagodze archeolodzy znaleźli wyjątkowo dobrze zachowaną stelę z
    rzadkim przedstawieniem menory (świecznika siedmioramiennego), która
    stała w II Świątyni Jerozolimskiej, zniszczonej z rozkazu cesarza
    Tytusa po nieudanym powstaniu Żydów w 70 roku.

    Menora jest symbolem narodu żydowskiego, a jej światło symbolizuje
    ducha zrozumienia i działania, danego przez Boga człowiekowi.

    Dotychczas znane przedstawienie menory z czasów II Świątyni to
    słynny relief z Łuku Tytusa w Rzymie, ukazujący, jak siedmioramienny
    świecznik ze złota zabierają ze sobą rzymscy żołnierze po
    zniszczeniu świątyni. Ten rzymski relief stał się wzorem dla
    emblematu w godle państwa Izrael.

    Po obu stronach menory na steli z Magdali ukazano amfory, a na
    pozostałych bokach umieszczono motywy dekoracyjne. Wyobrażenie
    wyrzeźbił artysta w okresie istnienia II Świątyni.

    Zdaniem prowadzących wykopaliska Avshalom-Gorni i Arfana Najera,
    menorę z niej widział na własne oczy.

    Wykopaliska przerowadzono na gruntach należących do firmy, która
    chce tam postawić hotel.
    www.bezdroza.com/serwis/main.php?action=newsy_pokaz&id=10360&newsletter




    Temat: Tunezyjskie dzienniki
    Dzień 3. Cap Bon
    08.07.2006
    Postanawiam zwiedzić przylądek Bon, na północy kraju. Wstaję przed 6 rano i
    udaję się na Gar de Nationale(Gar de Sousse, dworzec kolejowy) by zdążyć na
    najwcześniejszy pociąg do Nabeul. Nic z tego. Wyjeżdżam dopiero o 8.35. Bilet w
    drugiej klasie kosztuje 9,5 DT(retour). Podczas podróży klimatyzowanym
    pociągiem czas umila mi rozmowa z młodym, 6-letnim chłopcem, który razem z
    matką wraca do domu, do Tunisu. Jak na swój wiek jest bardzo inteligentny, mówi
    płynnie po francusku, zna też kilka angielskich słów. Próbuje uczyć mnie
    arabskiego, recytuje wersety Koranu, śpiewa francuskie piosenki, których
    nauczył się w szkole. „Czy zobaczymy się jeszcze?” pyta, gdy
    wysiadam. „Inshaalah!” odpowiadam. „Jak Bóg da.”

    W wiosce Bir Bouregba, gdzie przesiadam się, już czeka pociąg do Nabeul. W
    wagonie tylko kilku podróżnych i parę kur. Po kilkunastu minutach jestem w
    mieście, a po drodze podziwiam turystyczne centrum – Hammamet. Nabeul
    postanawiam zwiedzić w drodze powrotnej z przylądka, więc pieszo, kilka
    kilometrów ruszam drogą w stronę Kelibii.

    Stoję w cieniu palmy. Za mną morze, przede mną łąki, wzgórza, gaje oliwne. Jest
    samo południe. Afrykańskie południe. Nie stać mnie na transport bezpośredni,
    więc postanawiam spróbować podróży autostopem.

    Wystawiam kciuk. Mijają kolejne minuty, ale nic się nie zatrzymuje. W końcu
    udaje mi się zaczepić dwóch mężczyzn jadących rozpadającą się ciężarówką,
    którzy zgadzają się odwieźć mnie do Korby, małego nadmorskiego miasteczka.
    Częstują mnie kanapką z tuńczykiem i harrisą, dziwią się, że podróżuję sam.
    Życzą powodzenia.

    Na miejscu okazuje się, że jestem jedynym turystą, dlatego wzbudzam dość duże
    zainteresowanie. Próbuję wydostać się na północ, do Kelibii, niestety nie udaje
    mi się, i po kilkudziesięciu minutach stania przy mało ruchliwej drodze
    postanawiam zawrócić.

    Luage(dzielona taksówka) odwozi mnie do Nabeul, zwiedzam medinę i uroczą
    palmową aleją przechodzę na plażę, gdzie czeka na mnie złoty piasek i ciepłe
    morze zachęcające do kąpieli. Jednak postanawiam wrócić już na dworzec. Zbyt
    dużo turystów. To nie dla mnie.

    W ostatniej chwili wskakuję do pociągu i po chwili jestem w Bir Bouregbie.
    Zwiedzam wioskę, spaceruję po głównej ulicy. Za osadą widać wzgórza porośnięte
    drzewami oliwnymi. Po godzinie siedzę już w pociągu do Sousse. Podziwiam piękne
    krajobrazy, które urozmaicają tylko jakby porozrzucane gdzieniegdzie stada kóz
    i owiec. Zauważam nawet bociany – pewnie przyleciały z Polski na wakacje...




    Temat: Wątek - opowiadanie.
    Nasz odwazny mag probowal dostac sie do towarzyszy, ale niestety wybral zla
    strone jeziora i trafil na ogromne ramoisy, ktore mimo zacietej walki strasznie
    go poranily. Gdyby Zosia nie poszla za nim i szybko nie odciagnela go od jeziora
    prawdopodobnie potworki zjadlyby go w calosci, a tak uchowal sie biedak prawie w
    jednym kawalku - stracil tylko pare palcow u prawej reki - do tego pare
    powaznych ran i kilkanascie mniej powaznych.
    Zosia zaciagla go do swojego domku, gdzie czekala na nia jej bliska przyjaciolka
    druidka imieniem Carvalla. To wlasnie ona pomagla dojsc do zdrowia magowi.
    Dzieki pomocy tej roztrzepanej druidki mag odzyskal pelna sprawnosc, niestety w
    skutek rozdwojenia jazni uzdrowicielki zaklecie mialo pewne skutki uboczne -
    Ister calkowicie stracil magiczne zdolnosci. Zalamal sie chlopczyna strasznie,
    chcial sie rzucic do rzeki z rozpaczy, ale Zosia przekonala go, ze nie wszystko
    stracone, nie jest tak tragicznie. Pocieszala go na tyle skutecznie, ze Ister
    zapomnial o towarzyszach i postanowil z nia zostac
    Ister zostal z Zosia, ale wtedy nie wiedzial co go czeka, a czekaly go straszne
    tortury z rak Zosii sto razy gorsze od tych ktore przezywali jego towarzysze w
    lesie. W czasie kiedy Zosia zajmowala sie Istrem my sluchalismy spiewu muz,
    ktory okazal sie jeszcze piekniejszy niz wczesniej.
    Zosia postanowiła nie wypuścić ze swych objęć eks-maga. Profilaktycznie, jakby
    Ister odzyskal swoją magiczną moc, zaobrączkowała go. W tym celu użyła
    pierścienia z dwimerytu, który odbiera magiczną moc, ale Ister nie zwrócił na
    to uwagi - myślał, że to dowód sympatii, sam też jej sprezentował pierścień z
    ogromnym diamentem, wykonany ze złota i mithrilu przez krasnoludzkich kowali.
    To były ostatnie szczęśliwe i wolne od zajęć chwile Istera.




    Temat: dlaczego znowu ślub???????????
    To może teraz ja
    Jako , ze ślub brałam 2 tygodnie temu mam to na świeżo.
    Mój mąż był 20 lat żonaty – wpadli gdy on miał 17 , ona 19 lat.
    Z tego co opowiada to długo byli dobrym i zgodnym małżeństwem.
    Potem wraz z dorastaniem dzieci, które zresztą poszły w ich ślady – córka
    zrobiła go dziadkiem gdy miał 36 lat ….zaczęły im się coraz bardziej drogi
    rozchodzić.
    Mój jest domatorem, eksia była domatorką z przymusu bo dzieci były małe i wraz
    z wyjściem dzieci z domu zaczęły się tańce, hulanki i romanse.
    Jeszcze jakiś czas to ciągli, aż nadszedł moment kiedy córka wyjechała za
    granice i zostało wolne mieszkanie...którejś pięknej czerwcowej niedzieli ,
    gdy chłop wyszedł do własnego ogrodu i zobaczył stado obcych ludzi
    pałętających się po katach „ bo nie zdążyli jeszcze wyjść” po imprezie
    zorganizowanej przez eksie , wrzucił ubrania do bagażnika i tyle go
    widziano... po roku byli już po rozwodzie.
    Następne 3 lata mój był sam i dziczał – to taki typ człowieka, który potrzebuje
    drugiej osoby do szczęścia.
    Poznaliśmy się bardzo romantycznie – przy smietniku, nad psem – każde nad swoim
    i tak najpierw powolutku , a potem już szybko poszło.
    Poznaliśmy się w maju 2002, na jesieni i przez zimę mieszkałam u niego , wiosna
    2003 to przeniesienie się do mnie , kwiecień 2004 ślub.
    Ani on , ani ja ( liżąca rany po wieloletnim nieformalnym związku) nie
    myśleliśmy na początku o ślubie , nie był to też gwałtowny impuls jak wybuch
    supernowej ta myśl narastała powoli.
    Tak naprawdę zaczęła nabierać realnych kształtów w tamtym roku na wakacjach.
    W ciepłe letnie wieczory prowadziliśmy na tarasie długie rozmowy o życiu, o
    celu, pragnieniach .
    Okazało się, ze mamy takie same oczekiwania i wobec życia i wobec siebie, że
    jesteśmy tolerancyjni wobec swoich słabostek i co najważniejsze zdajemy sobie
    sprawę z błędów popełnionych w przeszłości.
    Również – co uważam, ze jest bardzo ważne mamy ten sam poziom zapotrzebowania
    na rozrywki towarzyskie i podobne upodobania jeśli chodzi o zagospodarowanie
    czasu wolnego.
    Przez jesień oswajaliśmy się z decyzja o małżeństwie, w grudniu poinformowali
    rodzinę, potem trzy miesiące młyn i dzień zero – w ścisłym 34 osobowym gronie
    ( sami najbliżsi – żadnych 5 ciotek i znajomych królika) ale za full wypas :-)
    Zdjęć mam z 200 , drugie 200 rozdam ( wczoraj cały dzień segregowałam – o
    matko) – teraz wiec czeka mnie cykl wizyt towarzyskich – jak to przeżyć???
    A najlepsze jest to , ze oprócz kawałka nazwiska to nic się w moim życiu nie
    zmieniło – od 2 lat budzę się i zasypiam ciągle u boku tego samego faceta.
    No może cos się zmieniło – mam prawo do tego kawałka złota na palcu i słów ,
    które jeszcze ciągłe mnie rajcują Moj MĄŻ .
    I dobrze mi z tym.




    Temat: czy miewacie watpliwosci´wiazac sie...?
    Jesteś więc macoszką na pełnym etacie ;) To tak, jak ja. Powiem Ci (może na
    pocieszenie?), że Twoje uczucia i odczucia wpisują się w normę. Przerabiałam
    dokładnie to samo co Ty a i na forum wiem od dziewczyn, że nie byłam w tym
    odosobniona :) Macochowanie 24/h jest nieporównywalne z weekendowym (jest
    różnica między "prawdziwą" macochą a "żoną taty"). Mamy podobne doświadczenia.
    Nie pisałaś o tym, ale może nieobcy był Ci bunt przeciw macochowaniu. Bo mnie
    to dopadło z dnia na dzień, gdy byłam w fatalnej kondycji psychicznej. Wtedy
    byłam też świeżo upieczoną mamusią i chciałam być 24/h tylko dla swojego
    dzidziusia! Zrodził się we mnie bunt, niechęć - dlaczego mam się dzielić,
    dlaczego mój jedyny pierworodny nie może mieć mamusi WYŁĄCZNIE dla siebie -
    przecież mu się to należało! Jest pierwszym moim dzieckiem i choć jego ojciec
    już dziecko miał, to dla mnie miał być jedynakiem ze wszystkimi przywilejami
    jedynaka - a tu klops! To wszystko działo się w momencie, gdy po wielu
    przejściach z młodą i jej matką zmieniłam "politykę" postępowania i
    zdystansowałam się do tematu: mój M - jego córka. Odpuściłam, postanowiłam
    zająć się tylko swoim dzidziusiem, a ojciec miał się spełniać jak należy wobec
    swoich dzieci. No i jak sobie to wszystko poukładałam jako tako, jak wylizałam
    się z ran po zamachu eksi, to spadło na mnie to macochowanie. Na szczęście
    wzięłam się w garść, stoczyłam walkę wewnętrzną z własną zazdrością wobec
    swojej osoby dla synka (!), przekonałam się, że dzieląc miłość jeszcze się
    mnoży no i udało się. Bo faktycznie mam teraz dwójkę dzieci i nie mam problemów
    emocjonalnych wobec córki (określenia "pasierbica" nie używam).
    Jesteś zmęczona, po prostu zmęczona. Ja też. Wychowuję (dokładnie tak
    WYCHOWUJĘ) dwoje dzieci zupełnie SAMA, bez pomocy M. (bo ma takie godziny
    pracy, że jego udzielanie się w tej kwestii jest "zdawkowe"). Sama prowadzę
    dom, M tylko odkurza, reszta na mojej głowie. Dorabiam jak tylko mogę, co się
    wiąże z zarywaniem nocek do 4 nad ranem, a od rana znów bardzo pracowity dzień.
    Do tego ogromne problemy finansowe, które niedługo się kończą, ale jeszcze w
    zeszłym tygodniu musiałam się pozbyć komunijnego złota, bo syn bardzo
    zachorował, a ja już nie miałam na leki (pożyczanie mi obrzydło, do rodziców w
    żebry nie uderzę, dość mam wysłuchiwania, że trzeba było od bogatego męża nie
    odchodzić i nie wiązać się z golcem). Jest cholernie ciężko. Czasem mnie
    kurwica bierze i mam ochotę wyć. Walnąć głową w mur i zapytać "dlaczego ja?".
    Wszystko mija, gdy patrzę na dzieciaki. Gdy widzę, jakie są wspaniałe dzięki
    MNIE. Mija też, gdy kocham się z M i wraca moja kobiecość tak bardzo wciśnięta
    między sterty prania, gary i liczenie każdej złotówki w supermarkecie.
    Nie wiem, myślę, że za moje szczęście muszę po prostu zapłacić. Może jest to
    jakiś test (te ciężkie czasy) dla naszego związku? Wiem, ze niektórzy już dawno
    by odpuścili i wrócili na łono rodziców. Ale ja się trzymam. I nie puszczam ;)
    Teraz idą lepsze czasy i myślę, że zaczniemy żyć jak ludzie. A jak się już
    wszystko ułoży, to marzy mi się córeczka ;) Może za kilka lat, jeszcze stara
    nie jestem ;)
    Trzymaj się i zostań z nami, tu naprawdę znajdziesz zrozumienie

    pozdrawiam ciepło
    lida




    Temat: Zapraszam na warsztaty alchemiczne:)
    Zapraszam na warsztaty alchemiczne:)
    WARSZTATY ALCHEMICZNE

    czyli od błota do złota

    Z przyjemnością zapraszam Was na warsztaty alchemiczne, dzięki którym:

    * nabierzerz pozytwnej energii,
    * dotrzesz do swojej wewnętrznej mocy,
    * odkryjesz poczucie własnej wartości,
    * przypomnisz sobie o swojej kreatywności,
    * dowiesz się, jak dobrze traktować siebie,
    * zmierzysz się z tym, co domaga się integracji,
    * uwolnisz się od starych, niewygodnych schematów,
    * odkryjesz nowe, otwierajace, pozytywne rozwiazania.

    Metoda

    Warsztaty są pomyślane jako otwarta grupa wsparcia dla tego, co w tobie
    najlepsze. Służą odnajdywaniu zagubionych w wirze codzienności skarbów,
    rozwiązywaniu problemów i dodawaniu energii do realizacji ważnych dla ciebie
    planów.

    Warsztaty alchemiczne korzystają z doświadczeń dramy, alchemii i konstelacji.

    Wedle klasycznej alchemii możemy podzielić różne sprawy na cztery kategorie:
    - NIGREDO, czyli płaszczyznę materialną,
    - ALBEDO, czyli płaszczyznę emocjonalną,
    - CITRINITAS, czyli płaszczyznę mentalną,
    - RUBEDO, czyli płaszczyznę twórczą.

    Wyzwania, jakie napotykamy, zwykle dotyczą kilku sfer życia, dlatego na
    warsztatach alchemicznych to nie problem jest dostosowywany do metody, lecz
    metoda do problemu. Będziesz mógł, w zależności od rodzaju sprawy, obejrzeć i
    popracować nad nią na kilku poziomach. Symboliczne poziomy, z jakich będziemy
    korzystać, to między innymi:

    - archetypy jungowskie (cień, anima i animus, jaźń itd.),
    - planety (Astrologia),
    - żywioły wedle Medycyny Chińskiej,
    - archetypy hawajskie (Huna).

    Pierwsze ćwiczenie będzie dotyczyć polubienia siebie. Samouznanie, kochanie i
    dbanie o siebie to podstawy, o których jednak często się zapomina. Potem
    przejdziemy do indywidualnych spraw ważnych dla aktywnych uczestników warsztatu.
    Będziemy pracować w grupie, a po każdym ćwiczeniu dzielić się tym, czego
    doświadczyliśmy, tak jak na klasycznych grupach wsparcia. Na początku
    otrzymasz także podstawową wiedzę teoretyczną na temat warsztatów alchemicznych.

    Osoba prowadząca:
    Józefina Jagodzińska

    Termin:
    14 października 2006
    sobota - od 11:00 do 17:00

    Miejsce:
    Szkoła Podstawowa 221 ul.Ogrodowa 42/44
    sala nr 1 (za szatnią).

    Cena:
    60 zł - uczestnicy aktywni (z indywidualną sprawą)
    30 zł - uczestnicy neutralni

    Informacje i zapisy:

    telefon kom.: 0 694 535 911
    lub e-mailem: silverhands@op.pl

    WAŻNE:

    a) Przy zgłoszeniu podaj swoją godzinę, datę i miejsce urodzenia;

    b) Zaliczkę możesz wpłacić osobiście lub na konto:

    Józefina Jagodzińska
    ul. Czajewicza 12, 05-500 Piaseczno
    CITYBANK HANDLOWY
    Nr rachunku: 85103000190109851190560011
    Osoby dokonujące wpłaty na konto proszę o kontakt telefoniczny lub mailowy.

    c) zaliczka przepada w sytuacji, gdy warsztat się odbędzie, wpłacająca/y
    zaliczkę z niego zrezygnuje

    d) Zabierz ze sobą:

    - wygodne buty,
    - wodę mineralną
    - chęć zmiany.

    Zapraszam serdecznie:)

    Józefina Jagodzińska




    Temat: Tunezyjskie zapiski :)
    (9) Monastyr
    17.10.2004 niedziela

    MONASTIR

    Po monotonnym śniadaniu, które wychodzi nam już bokami, udajemy się na stację metra, skąd startujemy dziś do Monastiru. Zaopatrzeni już poprzedniego dnia w świąteczny, ramadanowy rozkład (zmieniony, okrojony, pociągi nie zatrzymują się w ogóle na niektórych stacjach i jest ich znacznie mniej, a ostatni zamiast o 22:00, odjeżdża o 17:00) wybieramy pociąg o 10:57. Tym razem kupujemy bilety 1 klasy w okienku na stacji (bez problemu można je też nabyć u konduktora w pociągu), za które w 2 strony płacimy w sumie 8,400 DT, czyli 2,100 DT (niewiele ponad 6 zł) od osoby w jedną stronę. Przedział o niebo wygodniejszy od klasy 2, wygodne, rozkładane siedzenia, których w całym przedziale jest 16. Pełen komfort jazdy. Lokalni rzadko korzystają z tego luksusu z powodu ceny. Podróżujemy więc tylko z kilkoma „trochę lepiej” ubranymi Tunezyjczykami.
    Dojazd do Monastyru zajmuje niecałą godzinę. Mamy więc około 5 godzin na zwiedzenie obowiązkowych punktów programu. Powinno wystarczyć.
    Zaczynamy spacerem aleją Habiba Burgiby ciągnącą się wzdłuż murów mediny. To typowa ulica handlowa, ale na próżno szukać tu sklepów (poza jednym Mono Prix na samym końcu), ulica do złudzenia charakterem i asortymentem przypomina warszawski Stadion Dziesięciolecia. Jest tu absolutnie wszystko w najbardziej tandentnym wydaniu, co tylko zdołano wyprodukować. Jest też tłum i harmider, który być może nawet przewyższa ten warszawko-stadionowy. I jesteśmy my, wciśnięci gdzieś pomiędzy wykrzykujących sprzedawców i kupujących. Należy podkreślić, że to miejsce w żaden sposób nie przypomina (np) tuniskiego suku. Tu nabyć można rzeczy praktyczne ( z lokalnego punktu widzenia) - milion par butów (perfekcyjne, lub absolutnie tandetne podróby znanych firm), ubrania, baterie, używane kasety sprzedawane jako nowe, suszarki do włosów, setki "najnowszych" pokrowców i ładowarek do komórek, nawet i pojedyncze komórki też się zdarzają. Są płyty po 1,500 DT (czyżbyśmy przepłacili w muzycznym sklepie w Tunisie ? ;), są zabawki dla dzieci, rozpuszczające się w 30 stopniowym upale czekolady rodzimego pochodzenia. Kawałek dalej zaczynają się produkty spożywcze, dziesiątki rodzajów pieczywa, ciast i ciasteczek, gofrów i pączków. Są daktyle, rzodkiewki, owoce i warzywa. Na wszystkie te stoiska tłum napiera tak, jakby dopiero co rzucili towar po miesiącach zamkniętych sklepów.
    Właściwie to jest tu wszystko. I nic. Taki arabski pchli targ, gdzie po kilku minutach spaceru można wyjść z ciężkimi siatami. My jakoś nie jesteśmy zainteresowani zakupami.
    Barwny i głośny(!) tłum zostawiamy za sobą i odbijamy w jedną z bram mediny. Uliczka już znacznie bardziej turystyczna i pełna sklepików dla spragnionych pamiątek. Mijamy całą tą arabską cepelię i już po chwili lądujemy koło Meczetu Burgiby (po drodze mijając Muzeum Tradycyjnych Strojów). Wejście oczywiście wyłącznie dla Muzułmanów. Przecinając Plac w formie przyjemnego, obsadzonego palmami małego parku, docieramy do głównego wejścia do Ribatu.
    Samym ribatem jesteśmy po prostu zachwyceni. Płacąc za wejście po 2,100 DT od osoby (plus tradycyjnie 1 DT za zdjęcia) spędzamy tu ponad godzinę kręcąc się bez pośpiechu po licznych zakamarkach, punktach widokowych (cudne panoramy!), korytarzach, stromych schodach. Wszystko świetnie zachowane zachwyciło nie tylko nas. Mury ribatu posłużyły jako scenografia między innymi w "Żywocie Briana" Monty Pythona, czy w "Jezusie z Nazaretu" Zefirellego. Na terenie ribatu mieści się niewielkie Muzeum Sztuki Islamskiej (między innymi biżuteria i monety). To, co fascynuje mnie najbardziej to fakt, że poza nami jest tu dosłownie kilku turystów, których dostrzegamy zresztą tylko po drugiej stronie murów.
    Nasyciwszy oczy islamską architekturą obronną, kierujemy się w stronę Mauzoleum Habiba Burgiby, pierwszego prezydenta Tunezji. Mijając po prawej i lewej stronie niezliczone białe nagrobki docieramy szeroką aleją wysadzaną po bokach drzewami do Mauzoleum, gdzie poza Burgibą spoczywa jeszcze jego pierwsza żona i rodzina. Zwieńczony złotą kopułą budynek wraz z dwoma potężnymi minaretami zbudowano po śmierci prezydenta, w 1963 roku. Można go zwiedzać za darmo, robiąc zdjęcia bez ograniczeń. Miejsce absolutnie warte odwiedzenia.

    CDN...




    Temat: Ryszard Kapuściński: Podróże z Herodotem
    - Pokażcie się! - woła w pustkę Dariusz. Ale odpowiada mu tylko cisza obcej,
    nieobjętej, niezmierzonej ziemi, na której stoi jego potężna armia, której nie
    może użyć, która jest bezsilna i nic nie znaczy, bo wagę mógłby jej nadać tylko
    przeciwnik, ale ten nie chce się pojawić.

    Scytowie widzą, że Dariusz znalazł się w kłopotliwej sytuacji, i przez herolda
    posyłają mu w darze ptaka, mysz, żabę i pięć strzał.

    Każdy człowiek ma pewną własną siatkę rozpoznawczą i interpretacyjną, którą,
    najczęściej odruchowo i bezrefleksyjnie, nakłada na każdą napotkaną
    rzeczywistość. Często jednak te inne rzeczywistości nie przystają, nie pasują
    do kodu naszej siatki i wówczas można tę rzeczywistość i jej elementy mylnie
    odczytać i w rezultacie błędnie zinterpretować. Odtąd człowiek ów będzie
    poruszać się w rzeczywistości fałszywej, w świecie mylących i nieprawdziwych
    pojęć i znaków.

    Tak jest i tym razem.

    "Otrzymawszy od Scytów dary, Persowie odbyli naradę. Dariusz był tego zdania,
    że Scytowie wydali mu siebie samych oraz ziemię i wodę (symbol poddaństwa), a
    wnioskował w ten sposób: mysz żyje w ziemi i żywi się tym samym plonem co
    człowiek, żaba zaś w wodzie, a ptak najbardziej przypomina konia; wreszcie
    strzały oddają oni niby własną swą siłę. Takie zdanie wyraził Dariusz. Temu
    przeciwne było zdanie Gobryasa. Przypuszczał on, że takie jest znaczenie
    darów: - Persowie, jeżeli nie staniecie się ptakami i nie wzlecicie ku niebu
    albo zmienieni w myszy nie skryjecie się pod ziemią, albo w postaci żab nie
    wskoczycie do bagien - to nie wrócicie do domu, rażeni tymi strzałami. Tak
    wyjaśniali Persowie owe dary".

    A tymczasem "ustawili się Scytowie naprzeciw Persom w szyku bojowym z piechotą
    i jazdą, jakby do walki". Musiał to być imponujący widok. Wszystkie wykopaliska
    archeologiczne, wszystko, co znaleziono w ich kurhanach, w których grzebali
    zmarłych w swoich szatach, razem ze swoimi końmi, z bronią, ze sprzętem i z
    biżuterią, wskazuje, że mieli ubiory pokryte złotem i brązem, że ich konie
    nosiły uprząż nabijaną i spinaną rzeźbionym metalem, że używali mieczy,
    toporów, łuków i kołczanów starannie cyzelowanych i suto zdobionych.

    Dwie armie stoją naprzeciw siebie. Jedna, perska, największa na świecie, i
    druga, mała, scytyjska, stojąca na straży krainy, której wnętrze przesłania
    Dariuszowi biała kurtyna śniegu.

    Musi to być moment pełen napięcia - myślę, ale w tej chwili przychodzi chłopak
    i mówi, że abbé Pierre prosi na drugi koniec dziedzińca, gdzie w cieniu
    rozłożystego mangowca stoi stół, na którym czeka obiad.

    - Zaraz! Za sekundę! - wołam. Odruchowo ocieram czoło ociekające z emocji potem
    i czytam dalej:

    "Gdy tak stali, środkiem obu wojsk przebiegł zając; każdy ze Scytów, co zająca
    zobaczył, zaczął go ścigać. Kiedy więc pomieszały się szeregi scytyjskie i
    powstał krzyk, zapytał się Dariusz o przyczynę tumultu wśród nieprzyjaciół, a
    kiedy dowiedział się, że oni ścigają zająca, tak odezwał się do tych, z którymi
    w ogóle zwykł był rozmawiać: - Ci ludzie bardzo nas sobie lekceważą i jest mi
    teraz jasne, że Gobryas miał rację, mówiąc o darach scytyjskich. Ponieważ i
    mnie się teraz wydaje, że tak jest właśnie z tymi darami, trzeba nam dobrej
    rady, jak mamy nasz odwrót bezpiecznie wykonać".

    Zając? Jego dziejowa rola? Historycy są zgodni w tym, że to Scytowie zatrzymali
    pochód Dariusza na Europę. Gdyby się to nie stało, losy świata mogłyby potoczyć
    się inaczej. A o odwrocie Dariusza zdecydowało ostatecznie to, że Scytowie,
    goniąc beztrosko zająca na oczach perskiej armii, okazali, że ją ignorują,
    lekceważą, mają w pogardzie. I ta pogarda, to poniżenie, było dla króla Persów
    straszniejszym ciosem niżby przegranie wielkiej bitwy.

    ***

    Nastała noc.

    Dariusz każe, jak zawsze o tej porze, zapalić ogniska. Przy ogniskach mają
    pozostać ci żołnierze, którym brakuje już sił do marszu - ciury, łazęgi,
    chorzy. Każe uwiązać osły, żeby ryczały, stwarzając pozór, że w perskim obozie
    toczy się normalne życie. A sam, pod osłoną nocy, na czele swojej armii zaczyna
    odwrót.



    Temat: IMPREZY, KONCERTY CZY WYSTAWY ARABSKIE
    Afrykamera 2008-dziś zapraszam na Bongę-będę o 19!
    Koncert Bongi w Palladium
    Łukasz Kamiński 2008-04-25, ostatnia aktualizacja 2008-04-25 17:44

    Jeden z najważniejszych muzyków afrykańskich, bohater walki o
    niepodległość Angoli, Bonga wystąpi w sobotę 26 kwietnia w
    Palladium.
    Jego życie mogłoby posłużyć za scenariusz do filmu sensacyjnego. Z
    doskonałą ścieżką dźwiękową. Bonga urodził się w 1942 r. w Angoli.
    Choć dziś jest znany dzięki pięknej muzyce, świat o nim usłyszał po
    raz pierwszy, kiedy Barceló de Carvalho in Dandé (bo tak wcześniej
    nazywał się nasz bohater) pobił rekord świata w biegu na 400 metrów.
    Później zachwycał kibiców piłki nożnej, grając w Benfice Lizbona.
    Portugalia w tamtym okresie znajdowała się pod rządami
    konserwatywnego reżimu Antonio O. Salazara, który swoich rodaków w
    Portugalii trzymał krótko, jeszcze krócej poddanych w koloniach, w
    tym w Angoli właśnie. Bonga, wykorzystując swoją pozycję gwiazdy
    sportowej, przekazywał tajne wiadomości między rodakami a walczącymi
    o wolność uchodźcami. Reżim Salazara w końcu zorientował się, że
    popularny sportowiec i działacz wolnościowy to jedna i ta sama
    osoba. Bonga zmuszony był do ucieczki. Trafił do Holandii, gdzie w
    1972 r. nagrał płytę "Angola 72", pierwszy ze swoich ponad 30
    albumów. Wolnościowe teksty piosenek nie przypadły go gustu
    marionetkowym władzom Angoli, które wydały nakaz aresztowania
    artysty. Przez kolejne trzy lata więc, aż do uzyskania
    niepodległości przez jego ojczyznę w 1975 r., Bonga błąkał się
    między Niemcami, Belgią i Francją.

    Kiedy Angola stała się wolna, Bonga w końcu mógł zacząć myśleć
    przede wszystkim o muzyce. Na prośbę nowego rządu założył orkiestrę
    Semba Tropical składającą się z rozproszonych dotychczas po świecie
    muzyków. Ale Bonga nie zapomniał o solowej karierze. Z każdą płytą i
    każdym koncertem podbijał serca fanów. Niektórzy zwracali uwagę na
    jego niezwykłą muzykę łączącą "latynoską sentymentalność ze szczyptą
    muzyki cygańskiej i flamenco" (za www.artistdirect.com), wszystkich
    zachwycał głos Bongi, nie dość, że piękny w brzmieniu to
    przepełniony emocjami. "Gdy śpiewał o bólu i zmęczeniu, jego głos
    brzmiał szorstko. Potem, gdy opowiadał o nadziei lepszych czasów,
    jego głos nabierał jaśniejszej, słodszej barwy" - pisał Jon Pareles
    w recenzji z koncertu Angolczyka w Nowym Jorku w 2002 r.

    Jednym z sekretów popularności Bongi jest to, że tak jak nigdy nie
    szedł na kompromisy w sprawach politycznych, tak samo unika
    kompromisów artystycznych. Nigdy nie rozmiękczył swojej korzennej
    muzyki europejskim popem, choć dzięki temu mógłby sprzedać więcej
    płyt.

    Dziś nie sposób wyobrazić sobie współczesnej muzyki afrykańskiej bez
    jego nagrań - wystarczy posłuchać przejmującej ballady "Sodade"
    nagranej przez Bongę w latach 70. (w 1992 r. nagrała ją ponownie
    Cesaria Evora). Mając na koncie wiele złotych i platynowych płyt,
    nominację do nagrody UNESCO, Bonga wciąż pozostaje w takim samym
    stopniu doskonałym muzykiem, jak partyzantem walczącym o wolność i
    pokój, który powtarza, że najważniejsze "by żyć, nie wyrządzając
    krzywdy innym" (za www.piranha.de).

    Bonga wystąpi podczas finału III Festiwalu Filmów
    Afrykańskich "AfryKamera 2008".

    Koncert Bongi odbędzie się w sobotę 26 kwietnia w klubie Palladium
    (ul. Złota 9). Początek o godz. 19.




    Temat: Ryszard Kapuściński: Podróże z Herodotem
    Podróże z Herodotem (9) Koniec bitwy
    Koniec bitwy

    Ryszard Kapuściński 21-11-2003 20:13

    Opanować, zdobyć, posiąść - ta sama namiętność rządzi perskim królem Cyrusem i Napoleonem ruszającym na Moskwę. Żądza podboju pozbawiła ich rozsądku. Ale gdyby światem rządził rozsądek, czy w ogóle istniałaby historia? Dziewiąta część "Podróży z Herodotem" Ryszarda Kapuścińskiego

    Już myślałem, że na dobre rozstałem się z Krezusem, który zresztą w jakimś sensie wydał mi się ludzki - nawet w swojej naiwnej i nieskrywanej próżności z powodu podziwianych przez cały świat bogactw (były to tony złota i srebra zapełniające jego niezliczone skarbce), ale także w swojej niezachwianej, bogobojnej wierze w wieszczenia wyroczni delfickiej, a potem w swojej straszliwej rozpaczy po śmierci syna, do której pośrednio sam się przyczynił, w swoim tragicznym załamaniu po stracie państwa i w apatycznej zgodzie na własną męczeńską śmierć w płomieniach i w swoim bluźnierczym buncie przeciw boskim wyrokom i w tym, że musiał tak ciężko odpokutować za grzech nieznanego mu bliżej praprzodka, tak więc, powtarzam, myślałem, że na zawsze pożegnałem się z pokaranym i poniżonym Krezusem, kiedy nagle pojawił się on znowu na stronicach książki Herodota, tym razem w towarzystwie króla Cyrusa, który na czele armii perskiej wyruszył na podbój żyjących w głębi Azji Środkowej, aż nad rzeką Amu-darią, wojowniczych i dzikich Massagetów.

    Jest szósty wiek przed naszą erą i Persowie są w wielkim uderzeniu - podbijają świat. Po nich, po latach i wiekach coraz to któreś mocarstwo będzie próbowało podbić świat, ale w tamtej zamierzchłej epoce w ambitnej próbie Persów jest może najwięcej śmiałości i rozmachu. Podbili już bowiem Jonów i Eolów, podbili Milet, Halikarnas i mnóstwo innych kolonii greckich w Azji Zachodniej, podbili Medów i Babilon, słowem - wszystko, co było do opanowania w bliższej i dalszej okolicy, znalazło się pod panowaniem perskim, a teraz Cyrus wyrusza na podbój plemienia-państwa gdzieś na samych krańcach znanego i wyobrażalnego wówczas świata. Być może jest przekonany, że jeżeli ujarzmi Massagetów, zajmie ich ziemie i stada, przybliży się o dalszy cal do chwili, kiedy triumfalnie ogłosi wszem i wobec: "Świat jest mój!".

    Ale ta potrzeba, żeby mieć wszystko, która już wcześniej doprowadziła Krezusa do upadku, teraz z kolei spowoduje klęskę Cyrusa. W dodatku kara za nieposkromioną zachłanność człowieka występuje u Greków zawsze w momencie - i w tym jej dotkliwa, niszczycielska siła - kiedy wydaje się, że jest on już tylko o krok od osiągnięcia wyśnionego celu. Karze tej towarzyszy więc i rozczarowanie do świata, i wielka pretensja do mściwego losu, i przygnębiające poczucie upokorzenia i bezsiły.

    Na razie jednak Cyrus wyrusza w głąb Azji, na północ - wyprawia się na podbój Massagetów. Ta wyprawa nie dziwiła nikogo, bo wszyscy "wiedzieli, że Cyrus nie usiedzi spokojnie, gdyż po każdy lud bez wyjątku wyciągał rękę. Bo wiele ważnych powodów pobudzało go do tego i zachęcało: naprzód jego urodzenie, mianowicie przekonanie, że jest czymś więcej niż człowiekiem, a potem szczęście, które mu towarzyszyło w wojnach; dokądkolwiek bowiem Cyrus przedsięwziął wyprawę, niemożliwym było, aby napadnięty lud uszedł przed niewolą".

    O Massagetach zaś wiadomo tyle, że żyją na wielkich równinnych stepach Środkowej Azji, a także na wyspach znajdujących się na rzece Syr-darii, gdzie w lecie wykopują i spożywają różne korzenie, natomiast owoce, jakie znajdują na drzewach, po dojrzeniu przechowują jako żywność i zjadają w porze zimowej. Dowiadujemy się, że Massagetowie zażywali coś w rodzaju narkotyków, że byli więc protoplastami dzisiejszych ćpunów i wąchaczy: "Mieli też odkryć inne drzewa, które dziwne jakieś rodzą owoce. Skoro mianowicie zejdą się tłumnie w jednym miejscu i zapalą sobie ogień, wtedy zasiądą dokoła, rzucają owoc w ogień, wchłaniają w siebie zapach wrzuconego i spalonego owocu i tym zapachem oszałamiają się jak Grecy winem; potem, rzucając więcej owoców, jeszcze bardziej się oszałamiają, aż wreszcie powstają do tańca i zaczynają śpiewać".

    Królową Massagetów jest w tym czasie kobieta o imieniu Tomyris. Właśnie między nią a Cyrusem rozegra się śmiertelny, krwawy dramat, w którym swoją rolę odegra również Krezus. Cyrus zaczyna najpierw od podstępu: udaje, że zabiega o rękę Tomyris. Ale królowa Massagetów szybko odczytuje prawdziwe intencje króla Persów, któremu, jej zdaniem, nie chodzi o nią samą, ale o jej królestwo. Cyrus, widząc, że tą drogą nie osiągnie celu, postanawia uderzyć zbrojnie na Massagetów znajdujących się po drugiej stronie Syr-darii - rzeki, do której dotarł na czele swoich wojsk.

    ***

    Ze stolicy Persji Suzy nad brzegi Amu



    Temat: PRZEDSTAWCIE SIĘ
    Pierwsze dni w Abu Dhabi
    Jak wspomniałem, czytając ogłoszenie o pracy w Abu Dhabi nie miałem
    pojęcia "gdzie to jest". Oczywiście przeczytałem, że jest to w Zjednoczonych
    Emiratach Arabskich, ale oprócz tego, że to na pewno leży nad Zatoką Perską, to
    więcej nie wiedziałem. Dubaj - tak. Miałem nawet kilka serii znaczków z Dubaju
    z pieskami i kotami kupionych na początku lat siedemdziesiątych w NRD.
    Stopniowo dotarłem do niezbędnych informacji i lecąc do UAE miałem już jakie -
    takie pojęcie o tym kraju. Tutaj tylko dodam, że nigdy nie przekonałem się do
    lansowanej m.in. w Polsce wymowy nazwy tego Emiratu/miasta: Abu Zabi. U moich
    interlokutorów zawsze słyszałem mniej lub bardziej wyraźną gloskę "d" -
    nigdy "z".

    Wracam do pierwszego dnia pobytu w Abu Dhabi. Po przespaniu kilku godzin,
    koledzy proponują wypad na miasto. Zrobił się wieczór i nie jest za gorąco.
    Pierwsze wrażenie: miasto jest rozkopane, wszędzie piasek, duży ruch pieszych i
    samochodów i co najważniejsze co najmniej połowa tych pieszych ubrana inaczej
    niż na europejskich ulicach. Arabowie w galabijach, chustkach na głowie
    przytrzymywanymi egalami, Pakistańczycy w obszernych białych koszulach i równie
    obszernych białych spodniach, Sikhowie w charakterystycznych turbanach.
    Egzotyka. W uszach dźwięczą klaksony używane gdy potrzeba, ale również wtedy,
    gdy jest to całkowicie zbędne. Mnóstwo małych sklepików "wszystko za dwa
    dirhamy" typu "mydło i powidło". Nic nie kupujemy, bo koledzy uprzedzili nas,
    że wypłatę otrzymamy nieprędko. Trzeba więc oszczędnie korzystać z funduszy
    przywiezionych ze sobą. Odwiedzamy też suk, opędzając się od nachalnych
    sprzedawców i oszołomieni wrażeniami wracamy do hotelu na nocleg.

    Rano budzi nas wezwanie muezina na modlitwę (wczorajszych wezwań nie
    słyszeliśmy bo przespaliśmy). Jemy lekkie śniadanie. Dużo jarzyn i owoców, a
    mało chleba - z oszczędności. Około 8:30 jedziemy taksówką do firmy. Taksówki
    wszystkie jednakowo pomalowane: biały dach i maska oraz złote błotniki i
    charakterystyczne "koguty". Taksówek jest moc i są bardzo tanie. Taksówkarzami
    są przeważnie Pakistańczycy, rzadko znają kilka słów po angielsku. Natomiast
    właścicielami taksówek są wyłącznie "Lokale", czyli obywatele UAE. Oni też
    muszą być właścicielami lub współwłaścicielami wszystkich prywatnych firm i to
    co najmniej w 51%.

    W firmie poznajemy kolegów z działu, z którymi będziemy współpracować. Tu
    dygresja. Początkowo nie zamierzałem ujawniać co to za ministerstwo i co to za
    firma. Jednak to opowiadanie byłoby dużo uboższe, gdyby tego nie podać. A więc
    ministerstwo, to Ministry of Information and Culture, a firma którą kieruje
    Departament Techniki to Abu Dhabi Radio and TV. My zostaliśmy zwerbowani
    do "Outside Broadcasting", czyli Transmisji.

    Dotychczas usługi OB świadczyła prywatna firma syryjska związana z niemiecką
    spółką z Hamburga. Dziwna to była współpraca, bo sprzęt w olbrzymiej większości
    należał do Ministerstwa, a Syryjczycy dostarczali obsługę. Postanowiono
    OB "upaństwowić" i stąd nabór m.in. w Polsce. Za bezawaryjną pracę sprzętu
    odpowiadało w tej prywatnej firmie dwóch Niemców i dwóch Polaków. Jednym z tych
    Polaków był Wiesiek, mój kolega z grupy studenckiej. Wieśka ściągnął szef
    firmy, który poznał Wieśka, gdy ten z ramienia WZT montował urządzenia studia w
    TV w Damaszku, a Wiesiek pociągnął za sobą G. mechanika - "złotą rączkę". Od
    Wieśka dowiedziałem się, że jest z nim żona - Hanka - też z naszej grupy, a w
    zespole nadajników krótkofalowych na pustyni pracuje dwóch dalszych kolegów z
    naszego roku. Polacy byli jedynymi Europejczykami zatrudnionymi w technice
    firmy.

    W owym czasie Abu Dhabi miało tylko jeden program naziemny TV i dwa programy
    radiowe: arabski i angielski. Ten drugi ograniczał się do muzyki młodzieżowej i
    krótkich wiadomości. Transmitować mieliśmy głównie imprezy sportowe: regaty
    łodzi tradycyjnych i wyścigi wielbłądów. Ale zanim to nastąpiło, musieliśmy
    przejąć sprzęt od prywatnej firmy. Ja miałem odpowiadać za łącza mikrofalowe.

    C.d.n.



    Temat: RPA - oferta dla p. Wysockiego
    RPA - oferta dla p. Wysockiego
    Żle zanotowałam nr telefonu- więc tą drogą przesyłam ciekawą ofertę do RPA

    RPA 10dni za 7110PLN - wylot z Warszawy 22.10- 31.10.04
    PRETORIA - MPUMALANGA - PARK NARODOWY KRUGERA - SUAZI - ZULULAND - HLUHLUWE -
    DURBAN - GÓRY SMOCZE - PRETORIA
    WYLOTY Z WARSZAWY 2004.10.22, POLSKI PILOT
    Dzień 1. Warszawa - Johannesburg. Wylot z Warszawy

    Dzień 2. Johannesburg - Pretoria. Przylot do Johennesburga. Po powitaniu na
    lotnisku przejedziemy do hotelu Arcadia w Pretorii. Po śniadaniu zwiedzanie
    miasta. Odwiedzimy wzniesiony w 1938 roku Pomnik i muzeum Vortrekkerów -
    europejskich osadników kolonizujących w XIX wieku rozległe sawanny południa
    Afryki. Następnie przejedziemy zobaczyć pomnik Soweto. Nocleg.

    Dzień 3. Pretoria - Mpumalanga. Po śniadaniu wyjazd w kierunku Parku
    Narodowego Krugera, przez tzw. Małe Góry Smocze. Po drodze odwiedzimy
    Pilgrim"s Rest - południowoafrykańskie Klondike, powstałe po tym jak w 1873
    r. odkryto tu pokłady złota. Ta malownicza miejscowość górnicza, dziś
    przekształcona jest w skansen. Następnie, jadąc sławną trasą widokową
    Mpumalanga Panoramic Route, dotrzemy do Kanionu Rzeki Blyde - niezwykłego
    wytworu przyrody, stanowiącego jedną z większych atrakcji południa Afryki. Na
    trasie zatrzymamy się w punktach widokowych God"s Window oraz Bourke"s Luck
    Potholes. Nocleg w Sanbonani Resort.

    Dzień 4. Mpumalanga - Park Narodowy Krugera - Mpumalanga. Cały dzień
    przeznaczony na wizytę w Parku Narodowym Krugera. Pojedziemy do Parku, gdzie
    jest możliwość wykupienia na miejscu safari terenowymi samochodami. Nocleg w
    Sanbonani Resort

    Dzień 5. Mpumalanga - Suazi. Po śniadaniu wykwaterowanie z hotelu i przejazd
    do Suazi. Jest to fascynujący kraj murzyńskiego narodu Suazi, powstały po
    odzyskaniu niepodległości w 1968 r. odwiedzimy tu typową wioskę Matsamo oraz
    lokalny targ. Nocleg w hotelu Mountain Inn.

    Dzień 6. Suazi - Zululand. Po śniadaniu wykwaterowanie z hotelu i przejazd do
    kraju Zulusów. Przed południem safari w rezerwacie Hluhluwe wraz z obiadem.
    Hluhluwe jest jednym z najlepiej zorganizowanych parków narodowych RPA, a
    połączenie z pobliskim Umfolozi pozwala na swobodne przemieszczanie się
    dzikich zwierząt. Można tu spotkać lwy, słonie, nosorożce (białe i czarne),
    żyrafy i wiele innych gatunków zwierząt i ptaków. Zakwaterowanie w hotelu
    Emdoneni Lodge. Popołudnie pozostawiamy do Państwa dyspozycji.

    Dzień 7. Hluhluwe - Durban. Po śniadaniu wykwaterowanie z hotelu i przejazd
    do Durbanu na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego. Zwiedzanie Durbanu, portowego
    miasta położonego nad Zatoką Natal. Historia tej miejscowości rozpoczęła się
    już w 1497 roku, kiedy dotarł tu podobno Vasco da Gama. Miasto założone w tym
    miejscu przez osadników europejskich w 1837 roku było obiektem ataków
    Zulusów, Burów, Brytyjczyków. Dziś zamieszkałe jest m. in. przez 800 tys.
    mniejszość hinduską, co dodaje mu azjatyckiego kolorytu. Po południu
    wybierzemy się by nad Wodospady Howick w przepięknej scenerii Gór Smoczych.
    Nocleg w Sandford Park Lodge.

    Dzień 8. Góry Smocze - Pretoria. Po śniadaniu wykwaterowanie z hotelu i
    przejazd do Parku Narodowego Golden Gate. Znajduje się on na Wyżynie
    Wschodniej - najpiękniejszej krainie prowincji Orania. Sam Park został
    utworzony dla ochrony unikalnych terenów rozciągających się u podnóży Gór
    Maluti. Można tu spotkać reboki, elandy, oribi, zebry Burchella, szakale i
    pawiany. Wieczorem dojedziemy do Pretorii. Nocleg w hotelu Arcadia.

    Dzień 9.Pretoria - Johannesburg. Po śniadaniu wykwaterowanie z hotelu i
    wycieczka do Soweto - murzyńskich przedmieść Pretorii, bez poznania których
    trudno zrozumieć specyfikę sytuacji społecznej w RPA. Przejazd na lotnisko w
    Johannesburgu. Wylot do Warszawy.

    Dzień 10. Przylot do Warszawy

    Cena zawiera:

    ˇ przelot samolotem Warszawa - Johannesburg - Warszawa.

    ˇ 8 noclegów w hotelach 3 *** w pokojach 2 - osobowych ze śniadaniami

    ˇ lokalny transport klimatyzowanym, 16 osobowym autokarem,

    ˇ serwis wykwalifikowanego przewodnika lokalnego oraz polskiego
    pilota

    ˇ przewodnik organizacji Satour podczas wizyty w Soweto

    ˇ ceny wstępów do zwiedzanych obiektów zgodnie z programem

    Cena nie zawiera:

    ˇ opłat lotniskowych: ok.150 USD/os., płatne przy rezerwacji

    ˇ ubezpieczenia KL, NNW: 63 PLN/os., płatne przy rezerwacji

    ˇ safari w odwiedzanych Parkach Narodowych nie zawartych w programie

    ˇ safari w Parku Narodowym Krugera - ok. 70 USD/os. płatne na
    miejscu

    Całosciowa opłata w Polsce- 7780PLN, na miejscu tylko safari.
    Ilość miejsc ograniczona
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • dsj4cup.htw.pl



  • Strona 2 z 2 • Wyszukano 196 rezultatów • 1, 2 
    Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Design by SZABLONY.maniak.pl.